Głupiec
Wambua powrócił z Królową Węży. Mundani był pewien, że jego brat to zrobi. Nie mógł znieść smaku porażki nawet w takim aspekcie. Nie przeszkadzało to jednak królowi, by napawać się urazą i gniewem w jego oczach, które z jakichś powodów były jeszcze większe niż przed wyjazdem.
— Dobrze się spisałeś — przyznał słodko Mundani, gdy przechadzali się z bratem po pałacowym korytarzu. Niewolnicę kazał wpierw umyć z podróżnego pyłu, wysmarować pachnącymi olejkami i przygotować do występu przed nim. A było to coś, na co król czekał bardziej niż błądzący na pustyni na kroplę deszczu.
Odkąd posłał po Królową Węży, nie potrafił się porządnie wyspać. Nocą utkana z mar niewolnica przychodziła do niego, uśmiechnięta i pachnąca, ale gdy pochylała się nad nim, dostrzegał, że jej oczy mają pionowe źrenice, a skórę pokrywają zimne, gadzie łuski. Język, którym go pieściła, był rozdwojony. Mundani musiał wiedzieć, kim jest to owiane legendami stworzenie.
— Chyba nie sądziłeś, że będzie inaczej. — Wambua mówił chłodno i dumnie.
— Bogowie mogli poddać cię próbie.
— Poddali.
Jego brat uśmiechnął się w okropny sposób, jak wówczas, gdy byli dziećmi, a jemu wpadł do głowy kolejny szalony pomysł. Mundani poczuł nieprzyjemny smak w ustach, smak własnych obaw.
— Chyba nie dotknąłeś mojej niewolnicy?
— Sypiam z wolnymi kobietami. Niewolnice zostawiam tobie.
To był jeden z dziwacznych zwyczajów królewskiego brata. Chociaż potrafił dręczyć słabszych i zabijać z zimną krwią, nie zapraszał do swojego łoża żadnych niewolnic ani niewolników.
— Mówisz, jakbyś chciał mnie obrazić — zauważył beztrosko Mundani. — Po cóż bogowie stworzyliby niewolników, jeśli nie po to, by sprawiali nam przyjemność?
— Za często zasłaniasz się bogami, bracie.
— Co to ma znaczyć?
Mundani przystanął i przeszył Wambua niespokojnym wzrokiem. Nie spodobał mu się ten ton. Ten ton, który nie powinien już rozbrzmiewać.
— Nasz ojciec był potężnym człowiekiem — odparł tymczasem młodszy mężczyzna. Przybrał poważną, niemal zatroskaną minę, która była kłamstwem, woalem, za którym ukrywał swoje prawdziwe intencje. — Wierzył w bogów i starał się podążać za ich wolą, ale główną wiarę pokładał w sobie i w naszym królestwie. Gdy nawiedzały nas klęski, nie szukał mistycznych pomocy, tylko rozwiązywał je w przyziemny sposób. Susza rzeczywiście przybyła do Nhongi i zatapia zęby w naszych ziemiach. Ja na twoim miejscu...
— Wiem, do czego to zmierza, Wambua! Chcesz powiedzieć, że byłbyś lepszym królem niż ja.
— To twoje słowa.
— Nie prowokuj mnie! — Mundani zmrużył oczy i poczuł, że coś się w nim wzbiera i kołacze w piersi niczym obrzydliwy nietoperz. Nim zdążył pomyśleć, wyrzucił z siebie słowa, które pragnął wycedzić już od dawna: — Gad! Język zawsze masz obrotny i śliski, i zawsze gotów jesteś prześlizgnąć się, gdy nie patrzę.
Wambua wydawał się być rozbawiony wybuchem brata.
— W takim razie zaczynasz się otaczać wężami, Mundi.
— Masz być obecny podczas występu mojej niewolnicy! — Mundani podniósł głos, tak jakby chciał przekrzyczeć brata. — Masz ją do mnie przyprowadzić i publicznie złożyć mi hołd, jako wschodowi i zachodowi słońca, który powstrzymuje suszę!
Mundani irracjonalnie poczuł, że zaraz oberwie. Mięśnie na ramionach brata napięły się, ale Wambua nie wykonał żadnego ruchu. Tylko jego oczy były mroczniejsze niż zazwyczaj. Na końcu korytarza przechadzał się strażnik w ciemnożółtej zbroi. Rzucił uważne spojrzenie w stronę dwóch nachylających się ku sobie braci, zaciskając palce na ostro zakończonej włóczni.
Wambua poruszył mięsistymi ustami, po czym rzekł:
— Jak sobie życzysz, Wasza Wspaniałość.
Wąż
Wambua był tak wściekły, że po powrocie do swojej komnaty posiekał chłopca-niewolnika, który przyniósł mu figi i orzeszki. Malec zdążył tylko pisnąć, gdy ostrze przeszyło mu drobną, nagą pierś. Zginął na miejscu. Wambua wziął głębszy wdech, odgarniając na bok splątane włosy. Chłopiec był łysy, a na jego łydkach widniały ślady po oparzeniach. W niczym nie przypominał niewolnicy z Idlu Yobu, a jednak królewski brat na moment ujrzał jej twarz, a krew wypływająca z ust dziecka, była jej krwią.
Zawołał innego niewolnika i kazał mu posprzątać.
Sam myślał o Mundanim, małym i dorosłym. Dlaczego w dzieciństwie tak go dręczył? Dlaczego zasiewał w nim strach, jak rolnik zasiewa plony na swych ziemiach? Dlaczego zawsze chciał, by było po jego myśli?
Odpowiedź była prosta. Czerpał satysfakcję z faktu, że chłopiec — choć pierworodny króla Zuly i przyszły następca tronu — ugina się pod wolą swojego młodszego brata. Satysfakcja była słodka jak miód i odurzająca niczym trunek, ale stanowiła broń obusieczną.
Kto miał wygrać to stracie? Czy będą w ogóle jacyś zwycięzcy? Niemoc okazała się gorsza niż kajdany i więzy.
Wieczorem w sali audiencyjnej zebrali się wszyscy mieszkańcy pałacu. Doradcy w swych jasnoczerwonych i pomarańczowych isembatach, szlachetnie urodzeni wojownicy i ich kobiety w szatach z błękitu lub szmaragdu. Mundani chciał mieć pewność, że każdy zobaczy jego nowy nabytek, że każdy będzie świadkiem, jak bogowie przemawiają w tej kobiecie. Żółte, stare mury ostatni raz gościły taki tłum, gdy ogłoszono śmierć króla Zuly.
Wambua miał ją przyprowadzić.
Mundani ulokował Królową Węży w jednej z dużych komnat niedaleko swojej. Z okna rozciągał się widok na królewskie ogrody, obecnie skąpane w ciemnofioletowym zmierzchu. Wambua był niemal pewien, że Subira wolałaby spędzać noce wśród gajów oliwnych lub na mokrej od rosy trawie niż w więzieniu o pięknych, pozłacanych ścianach.
Strażnik otworzył mu drzwi i cofnął się z lekkim niepokojem. Królowa Węży już czekała. Stała w przejściu, odziana w swoje syczące gady i tylko w nie. Pyton wił się wokół jej prawego ramienia, przypominając szal upstrzony ciemno i jasnobrązowymi plamami. Na biodrach oraz pomiędzy udami balansowała większa kobra o oliwkowym odcieniu i grubym kołnierzu. Wdzierała się w intymną część dziewczyny niczym ręka kochanka. Druga kobra, smukła i czarna jak noc, przycupnęła na lewym ramieniu, zahaczając raz po raz o sterczący sutek niewolnicy.
Subira uśmiechnęła się zadziornie dużymi ustami, widząc wędrujący wzrok Wambua. Trudno było teraz pamiętać, że wciąż jest niewolnicą. Mężczyzna nigdy nie brał do łoża niewolnic, ponieważ nie lubił ich pokornych, służalczych gestów. Nie potrafił się nimi podniecić.
— Dotkniesz mnie? — spytała szeptem, a w jej oczach tańczyły prowokujące ogniki. Wambua nie wiedział, czy miała na myśli swoje obnażone ciało, czy też węże, które zdawały się być częścią niej.
Mężczyzna się odsunął.
— Tańcz dla niego — niemal wycedził. — Zabaw go, wij się i kuś. Jesteś jego nową zabawką.
Odpowiedział mu syk węży. Czarna Kobra uniosła wyżej brodę.
— Ja nie należę do nikogo.
Królewski brat nie miał już nastroju na jej przekomarzanki. Sięgnął do swojego prawego biodra, u którego zwisał ostry, zakrzywiony sztylet wojownika o długiej rękojeści.
— Pójdziesz ze mną.
Wykonał gest, by ruszyła. Subira zrobiła to, krocząc majestatycznie wraz ze swoimi wężami. Czarne, kręcone włosy opadały jej na ramiona, a krągłe pośladki podskakiwały przy każdym kroku. Gdy mijali kogoś z mieszkańców pałacu, człowiek ten odsuwał się z trwogą lub zdumieniem. Na jednych ustach pojawiły się słowa modlitwy. Wambua spoglądał na jej plecy przecięte kilkoma liniami bladych blizn. Wystarczyłoby jedno pchnięcie... Jak ukarałby go Mundani za taką zbrodnię? Czy ważyłby się go uwięzić?
Ale nie zabił jej podczas podróży, nie zrobił tego i teraz. Wściekłość i niemoc kotłowały się w nim niczym szarańcza zamknięta w skrzyni, nie mógł jednak otworzyć jej wieka. Nie jeśli sam chciał zachować pozycję na dworze, a może nawet i życie. Pierwszy raz dotarło do niego, że każda siła ma swoje granice. Król Zula umarł, a wraz z nim nietykalność jego młodszego syna. Silny rumak mógł przemierzyć pustynię, ale bez wody i on wkrótce padnie.
Jednym silnym ruchem rozwarł dwuskrzydłowe drzwi do sali audiencyjnej. Szmer rozmów zamarł jak dech za poderżnięciem gardła. Moment później morze kolorowych szat rozstąpiło się, odsłaniając drogę do tronu, na którym siedział Mundani. Na tę okazję przywdział swoje najlepsze odzienie. Złoty, sztywny isembat obszyty rubinową nicią i spięty ciemnoczerwonym pasem. Jego jasnobrązowe oczy otworzyły się szerzej i zabłysły pożądaniem, gdy król Nhongi ujrzał Królową Węży.
Zgromadzeni zamarli jak rząd ciemnych posągów, spoglądając na trzy węże wijące się po jej nagim ciele. Pałac widział już wiele dziwów oraz cudów, ale pojawienie się Czarnej Kobry wzbudziło nowy rodzaj zachwytu i grozy.
Wambua zauważył, że Subira zatrzymała się przy drzwiach, mierząc tłum czujnym, wojowniczym spojrzeniem. Jej wargi rozchyliły się w cichym syku, a ramiona ledwo zauważalnie zesztywniały. Królewski brat zbliżył się na tyle, ile pozwoliła mu czarna kobra przy jej lewym ramieniu.
— Dalej — szepnął.
Drgnęła i zrobiła następne kroki w stronę króla. Mundani rozparł się na tronie, chłonąc każdy szczegół zbliżającej się do niego niewolnicy. Jednak, gdy byli już blisko, przeniósł spojrzenie na brata. Na jego twarzy malowało się wyczekiwanie pomieszane z mściwą satysfakcją. “No dalej” — mówiły jego oczy. “Ukorz się przede mną, bracie”.
Wambua odczuł ciężar swojego sztyletu u pasa. Był pewien, że trafiłby Mundiego prosto pomiędzy oczy, nie mówiąc już o sercu w piersi. Z tej odległości byle młodzik by to potrafił.
Czy jednak był gotów spędzić wieczność pogrzebany pod piaskami pustyni, znosząc tortury bogów?
Wambua opadł ciężko na kolana. Jego długie, czarne włosy spłynęły mu po plecach.
— Składam ci hołd jako wschodowi i zachodowi słońca — wycedził, czując, jakby do jego gardła mimo wszystko dostał się jadowity skorpion. — I przynoszę ci dar bogów.
Głupiec
Mundani uniósł łaskawie dłoń. Zwycięstwo nigdy nie smakowało tak słodko. Wambua klęczał przed nim i wypowiadał słowa poddaństwa. Ten sam brutal, który rzucał cień na jego dzieciństwo i podważał jego autorytet przy ojcu, teraz zgiął kolana i zamiatał nimi ciemnożółtą posadzkę.
Bogowie są sprawiedliwi — pomyślał, a zaraz potem przyszła kolejna myśl. Ja jestem bogiem.
Wambua wstał wreszcie i odsunął się na bok. Mundani nie zamierzał poświęcać mu tego wieczoru więcej uwagi. Teraz interesowała go jedynie ta czarna jak inkaust istota obleczona w syczące węże jak w szale. Jego doradca Kiros nie kłamał. Zaprawdę była warta uwagi, inna niż wszystkie jego dotychczasowe niewolnice. Spoglądała mu w oczy z ogniem i dzikością, jakiej nigdy nie widział, a światło pochodni zarysowywało jej kuszące kształty.
— Poddani i przyjaciele — zaczął król. — Przed wami stoi dziewczyna dotknięta przez bogów. To ona zakończy suszę!
Odpowiedział mu deszcz wiwatów.
Węże niewolnicy poruszyły się niespokojnie, łypiąc na zebranych ciemnymi, zimnymi ślepiami. Sama Królowa Węży skrzywiła się, na moment przywdziewając maskę demona. Mundani wstał, by ponownie skupić na sobie jej uwagę.
— Tańcz — polecił gładko, wręcz czule. — Tańcz dla mnie, Czarna Kobro, ocal nas!
Zrozumiała.
Rozchyliła ramiona, a węże po jej bokach zaczęły pełznąć po nich niczym po dwóch gałęziach. Jej ciężkie piersi o ciemnych, sztywnych sutkach zakołysały się niemal bluźnierczo. Pyton pomiędzy jej nogami raz po raz odsłaniał, to ukrywał jej łono. Królowa Węży rozpoczęła swój taniec, namiętny i dziki, wijąc się równie mocno jak jej gady. Raz kołysała się łagodnie jak fala, by potem nagle zerwać się z miejsca, niby do ucieczki. Jej kończyny poruszały się i zginały szybko, chaotycznie, niemal boleśnie, choć wszystko to było częścią jednego świadomego tańca. Dziewczyna z lubieżnym, demonicznym uśmiechem pieściła swoje węże, gdy te przysuwały łby do jej policzków i piersi.
Mundani czuł fale gorąca, pomimo że za oknami już dawno zgasło słońce, a powietrze ostygło z największego żaru. Kto by pomyślał, że ta istota mogłaby tkwić w domu starego malarza przez wieczność... Pragnął podbiec do niej i strącić na bok zimne węże, by móc ją posiąść na tej posadzce, na oczach wszystkich. Chciał, by syczała jego imię, by wgryzła się w jego szyję i oplotła udami jego biodra...
Tańcząc w ten sposób, gdyby poprosiła, uczyniłby ją swoją królową...
W przebłysku świadomości król zawstydził się na myśl, że ta dziewczyna ma nad nim taką władzę. Jako namaszczony monarcha i głos bogów nie powinien czuć tak niskich żądzy. Miłość do sztuki owszem, podziw dla kobiecego ciała, ale to...
W pewnym momencie Królowa Węży zbliżyła się do niego, tak, że dzieliły ich zaledwie dwa kroki. Mundani mimowolnie wyciągnął rękę, uśmiechając z zadowoleniem. Dolatywał do niego zapach jej potu, dziwnie podniecający. I wtem jeden z węży — mniejsza kobra o grzbiecie czarnym jak noc — zsunęła się z ramienia dziewczyny i opadła na posadzkę jak ciemna wstęga. Jej kołnierz nastroszył się niby korona, a ona wysunęła swój rozwidlony język, patrząc na Mundaniego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz