piątek, 27 grudnia 2019

KRÓLOWA WĘŻY: Zwój 5

Wąż 

To stało się tak szybko, jak gdyby w pałacowej sali rozgrywano przygotowaną wcześniej sztukę.  
Niewolnica tańczyła z wężami, błogosławiąc lub przeklinając tłum. Tanecznym, wyuzdanym, półświadomym krokiem zbliżyła się do tronu, a wtedy, jak na zawołanie, jej czarna kobra zsunęła się na ziemię. Mundani przywarł do oparcia tronu, rozchylając komicznie usta. Wąż przypatrywał się mu chwilę, po czym z szybkością błyskawicy zatopił kły w jego prawej stopie. Król wydał z siebie zduszony krzyk. Subira zatrzymała się i cofnęła lekko.  
— Wasza Wspaniałość! — Strażnik stojący najbliżej rzucił się na pomoc. Uniósł włócznię i nabił na nią wijącego się węża. Subira syknęła przeraźliwie. Wambua uchwycił ją za wolne ramię. Odpowiedziały mu jej dzikie, niespokojne oczy. Była gotowa się bronić, gryźć i kopać, jak każde zwierzę, które znajdzie się w niebezpieczeństwie. Wambua trzymał ją mocno i ostrzegawczo, zapewne sprawiając jej ból.  
Z rany na stopie Mundaniego zaczęła wypływać krew. Ciemnoczerwone plamy wyciekały na posadzkę. Sam król trząsł się jak w gorączce, a na jego czole wystąpiły kropelki potu.  
— Ja nie... Bogowie... — mamrotał. — Bogowie, ratujcie! 
Wokół tronu pojawili się członkowie rady, przekrzykując między sobą polecenia lub wskazówki, ale to na brata Mundani spojrzał. Jego oczy były szeroko rozwarte i przerażone, jak u małego chłopca.  
— Ratuj! — wykrzyknął.  
Nikt cię teraz nie uratuje, Mundi — pomyślał Wambua. Zebrani w sali także zaczęli krzyczeć o pomoc lub odmawiać modlitwy. Ale na to było już za późno. Jad rozchodził się po całym ciele króla i choć strażnicy obwiązywali ranę materiałem, starając się zatamować krwawienie, śmierć już zaciskała palce na jego ramionach. Była czarna jak węgiel i koścista, z twarzą ukrytą za upiorną maską. Mundani trząsł się coraz bardziej, jego oczy się zaszkliły, a oddech stał się płytki i urwany.  
Po kilku uderzeniach serca osunął się na ziemię, jak bezwładna lalka odziana w złotą szatę. Zamknął oczy i już więcej ich nie otworzył. W sali narastał coraz większy chaos, przypominając rój szarańczy. Wambua dalej trzymał ramię Subiry, wiedząc, że zaraz zostanie oskarżona i zakatowana przez królewskich strażników.  
Ten głupiec igrał z ogniem, a on właśnie go poparzył... 
Bogowie jednak byli okrutni... 
Bogowie. To słowo miało moc.  
— Spokój! — ryknął Wambua, występując na środek sali. Był potężnie zbudowany i zawsze budził respekt. Tłum na moment zamilknął. Mężczyzna przymknął z żalem powieki. — Mój brat umarł, pokąsany przez węża. Ale czyż to nie on kazał sprowadzić Królową Węży do pałacu, czy to nie do niego przemówili bogowie?  
Ludzie patrzyli na niego wyczekująco, nie rozumiejąc, do czego zmierza. Buru, jeden z rozsądniejszych członków rady, sprawiał wrażenie, jakby chciał zaprzeczyć.  
— Ta dziewczyna — Wambua wskazał na Subirę, która stała nieruchomo, przyciskając do piersi dwa żyjące węże — została dotknięta przez bogów, słyszeliście na własne uszy. To oni nakazali jej kobrze zsunąć się z ramienia i pokąsać mego brata. To błogosławieństwo, ofiara, by powstrzymać suszę! Taka była wola bogów. Okrutna, ale konieczna! Ukorzmy się przed nią! 
Tłum spoglądał zaskoczony na to na Wambua, zdecydowanego, pełnego powagi i zapału, oraz Subirę, nieokiełznaną i niepojętą. Członkowie rady szeptali między sobą, nie zgłosili jednak żadnych uwag.  
W końcu pierwsi ludzie zaczęli opadać na kolana.  
— Wola bogów — rozległ się nowy szmer. — Wola bogów, wola bogów, niech będzie wola bogów! 
A potem następne nawoływanie: 
— Wambua królem! Wambua królem! Bądź naszym królem! 
Wambua uniósł dłoń. W jego ciemnych oczach pojawił się błysk triumfu.  

 *

Król uczciłby to zwycięstwo pucharem najlepszego wina, wznosząc toast ku rozgwieżdżonemu niebu. Wojownik udałby się do dżungli i ubił zwierzę, by jego krwią kupić pomyślność. Wambua nie zrobił jednak żadnej z tych rzeczy. Nie miał ochoty się upić, gdyż już czuł się upojony. Nie musiał także utaczać krwi, gdyż ta wypłynęła z jego brata i wsiąknęła w mury pałacu.  
Zamiast tego przybył do jej komnaty. Wystawił przed nią strażników, choć nikt tak naprawdę nie mógł być pewien, czy po to, by udaremnić jej ucieczkę, czy chronić ją przed innymi.  
Królowa Węży spoczywała na łożu wśród miękkich, purpurowych poduszek. Dalej była naga, a przy jej ramieniu spoczywał pyton. Druga kobra zaszyła się pod pozłacaną toaletką i zatapiała kły w rzuconych jej przez służbę szczurach. W komnacie panował półmrok, rozganiany płomykami tlącymi się w kagankach. Subira usłyszała dźwięk zamykanych drzwi i uniosła głowę. Jej błyszczące oczy patrzyły na Wambua nieufnie i wyczekująco.  
Mężczyzna zbliżył się do łoża, a wówczas ona gwałtownie wstała i odskoczyła jak małpa. Przylgnęła plecami do wezgłowia.  
— Nie mam już powodu, by cię zabijać. — Wambua uśmiechnął się drapieżnie. — To dzięki tobie pozbyłem się mojego głupiego braciszka i zostałem ogłoszony przyszłym królem.  
— Chciałeś tego. — Subira wysunęła koniuszek języka i zaśmiała się dziwnie, chropowato i bez wesołości. — Chciałeś, by był martwy! 
Wambua nie odpowiedział od razu. Przyglądał się uważnie niewolnicy, która już niewolnicą nie była. Podszycie zaistniałych wydarzeń pod dzieło bogów było genialnym posunięciem, nie wiedział jednak, na ile trwałym. Mógł jedynie planować swoją koronację i politykę, jaką przyjmie, gdy pochowają Mundaniego i oddadzą mu jego tron.  
— Chciałem — przyznał. Poruszył mięsistymi ustami w uśmiechu.  A teraz chcę czegoś więcej.  
— Uważaj. — Subira dalej kucała przy ścianie, a u jej stóp wił się plamisty pyton. Nie sposób było rozpoznać, czy dziewczyna ostrzega mężczyznę, czy go zachęca. — Ostatni, kto się do mnie zbliżył, już nie żyje.  
Wambua nie wierzył, że to bogowie zabili Mundaniego, tak samo jak nie wierzył, że dla węży różni się czymś od swojego brata. Był ciepłym mięsem opakowanym w miękki worek skóry, nic więcej. Ale miał ze sobą broń. W jego dłoni pojawił się błyszczący, zakrzywiony sztylet, którym tyle razy odbierał życieSubira uśmiechnęła się i przyciągnęła pysk węża do swojego policzka. Wydała z siebie kilka syczących dźwięków, a wówczas pyton zsunął się z łoża i również wpełznął pod toaletkę, by wraz ze swoim pobratymcem pożywić się szczurami.   
Wambua z brzękiem opuścił ostrze i zwinnie niczym tygrys zjawił się przy dziewczynie. Zatopił swoją dużą dłoń w jej czarnych włosach, a drugą zanurzył w wilgotną szczelinę między jej udami.  
Tak jak się spodziewał, tak jak tego oczekiwał, Królowa Węży nie uciekała wzrokiem ani nie leżała potulnie. Miała wielkie, migotliwe oczy, których spojrzenie zaklinało niejednego węża.  
Wkrótce Wambua przekonał się, że potrafiła wydawać z siebie nie tylko syki.  

Ulubieniec muz 

Firash od dawna nie doświadczył takiej suszy, a przecież wiódł swój żywot na tym padole łez już od kilku dziesięcioleci. Jego sadzawka w ogrodzie niemalże doszczętnie wyschła, a krokodyl zdechł. Zapasy żywności, które przywozili do Indlu Yobu zaprzyjaźnieni kupcy, znacznie się zmniejszyły. Chłopiec, pełniący funkcję oczu i uszu malarza, został za mocno pocałowany przez słońce. Gorąc wdarł się pod jego czaszkę i jeszcze tego samego dnia biedak zmarł.  
Firash zaczął myśleć, że to kara bogów. Być może byli niezadowoleni z poczynań ludzi w dole, z ich samolubnych zagrywek, krwawych bitew i podbojów. Artysta chciał krzyknąć, że przecież on zawsze był im posłuszny i swoimi malowidłami szerzył ich wolę... Czyżby zapragnęli nauczyć go pokory?  
I wtem, gdy już sądził, że przyjdzie mu umrzeć w tych piekielnych upałach, pewnego ranka spadł deszcz. Żarłoczne, palące słońce zniknęło, a całe niebo zasnuły szare, ciężkie chmury. Chłodne krople spadały na wysuszoną ziemię, niby boskie pocałunki. Firash nakazał natychmiast wystawić wszystkie dostępne w domostwie naczynia, by napełniły się wodą. Sam wyszedł w ulewę, wzruszony i pełen radości. Krople deszczu spływały mu po marszczących się policzkach. Królestwo Nhongi było uratowane.  
Deszcz padał z małymi przerwami przez sześć dni i w tym czasie plony zdążyły odżyć, a zwierzęta i ludzie odpocząć i odetchnąć z ulgą. Siódmego dnia Firash przywitał w progach swojej posiadłości Emela, który był handlarzem owoców i jego przyjacielem.  
Mężczyźni pozdrowili się, po czym padli sobie w ramiona. Emel był miękkim grubaskiem o drugim podbródku, które zazwyczaj nosił luźne, cytrynowe szaty. Przez klęskę suszy stracił kilka kamieni, choć nadal wyglądał jak dojrzała figa.  
— Jak dobrze, że wreszcie spadł deszcz — odezwał się Firash. — Miałem wrażenie, że moje natchnienie wyschło wraz z rzekami... 
— To wszystko dzięki nowemu królowi. — Emel uśmiechnął się dobrotliwie, jak zawsze, gdy mógł powtórzyć poważną plotkę. — Mówią, że ma patronkę, którą uczynił swoją faworytą. To ona zesłała deszcz.  
— Naprawdę?  
Firash słyszał o tragicznej śmierci króla Mundaniego i o objęciu tronu przez jego brata, Wambua, którego miał nieszczęście poznać przed niecałym księżycem. Ulubieniec muz doznał dziwnego przeczucia, że druga postać też nie jest dla niego nieznajomą. 
— Tak, przyjacielu! — odparł handlarz owoców. — Zwą ją Królową Węży.   

______________KONIEC_______________


Spis treści: [klik]
Wattpad: [klik]

Obserwatorzy