niedziela, 6 października 2019

KRÓLOWA WĘŻY: Zwój 2

Wąż 

Wambua życzył jej, by była martwa, nim do niej dotrze.  
Tylko w ten sposób z twarzy jego brata zniknąłby ten przebrzydły, świętoszkowaty wyraz. Niegdyś mały Mundi był inny. Mały, chudy Mundi o dużych oczach, który bał się swojego młodszego brata i słuchał go niczym posłuszne szczenię. Gdy Wambua miał ochotę ujrzeć pokazy z ogniem, o to właśnie prosili ojca. Gdy porcja Wambua była mniejsza, brat oddawał mu część swojej. Gdy ćwiczyli walkę na kije lub sztylety, Mundi nie mógł być lepszy, bo inaczej obrywał. Wambua brał to wszystko prawem silniejszego. To w niego wszedł duch ojca, potężnego ZulyMundani był tylko paniątkiem w jedwabiach. Po śmierci króla jednak to paniątko zaczęło się panoszyć.  
Wola bogów, głos bogów... Wambua nie wierzył, by jakiś wszechmocny bóg zadawał sobie trud spoglądania na świat ludzi, a co dopiero planowania ich losów. Dla nich ród ludzki musiał być ogromnym, brudnym mrowiskiem, gdzie nie sposób rozpoznać pojedynczej mrówki.   
Droga do Indlu Yobu była długa i monotonna. Wambua podróżował na grzbiecie słonia, kołysząc się leniwie w lektyce. Nie był to jego ulubiony sposób podróżowania — mężczyzna zdecydowanie wolał konie. Były szybsze, a on czuł, jak ich mięśnie pracują pod gładką skórą. W jednym momencie człowiek i zwierzę stawały się tym samym. Słonie jednak uważano za bardziej majestatyczne i bezpieczniejsze. Zadaszona lektyka, w której tkwił Wambua, zapewniała mu płócienną ochronę przed słońcem.  
A samo słońce w Nhongi od niecałych trzech księżyców stało się żarłocznym, nienasyconym bogiem. Spijało ludzki pot i krew. Po drodze mijali truchła na wpół obgryzionych przez robactwo koni, które padły podczas podróży, a także drobniejszych zwierząt. Raz ujrzeli nawet ludzki szkielet. Nieszczęśnik leżał w niewielkim rowie, do którego wpadł i z którego widocznie nie miał siły wyjść. Zdrowy mężczyzna dałby radę, ale spragniony, wycieńczony prostak... Jego pozbawiona mięsa ręka wyciągała się ku górze. Po kościstych palcach spacerowały żarłoczne mrówki.   
Wambua przekonał się na własne oczy, że ostrzeżenia rady o pladze suszy nie były przesadzone. Aby dotrzeć do Indlu Yobu, musieli pokonać kawałek królestwa, a im dalej maszerował ich orszak, tym gorzej się to wszystko zapowiadało. Mijali pola kukurydzy, które przypominały cmentarzyska wysuszonych kłosów. Poziom rzek znacznie się obniżył, pozostawiając jedynie suchy piach. Wieśniacy, którzy pojawiali się na drodze, byli wychudli i cisi, a ich usta niemiłosiernie spękane. Jeden z nich ostrzegł królewski orszak, że pobliska studnia wyschła. Wambua nie przejął się tym, gdyż wcześniej zadbał, by wzięli z pałacu odpowiednie zapasy wody. Wiedział jednak, że żadne zasoby nie są niewyczerpywalne.  
To były ponure myśli, ale tylko podsyciły jego wściekłość na Mundaniego. Królestwo usychało, a on posyłał go po jakąś brudną dziewkę? Co więcej, przydzielił bratu zadanie godne zwykłego posłańca. Wambua najbardziej chyba mierził fakt, iż jego mały braciszek przestał się go bać.  
Mijali coraz więcej zniszczonych pól uprawnych, więcej szkieletów kukurydz i zbóż, a Wambua pogrążał się w dalszych rozmyślaniach. Mógłby nawet zabić kurwę własnoręcznie, ale towarzyszyła mu świta. W oficjalnej wersji, jaka wyszła z pałacu, królewski brat wyruszył na poszukiwania Królowej Węży, niewolnicy, którą upodobali sobie bogowie. Jej przybycie miało położyć kres suszom. Szlachetny cel, czyż nie?  
Wambua jednak zbyt dobrze znał swojego brata. Wiedział, że chodzi tylko o jego przyjemności.  
Musiał przyznać, że mimo woli kołatało się w nim ziarno zaciekawienia. Królowa Węży, czy też Czarna Kobra, owiana była tajemniczą, mroczną sławą. Z różnych kierunków napływały różne opowieści. Niektórzy powiadali, że jest najpiękniejszą kobietą w królestwie, wcieleniem bogini. Inni zaś twierdzili, że ma jedno oko i długie, jadowite kły. Mówiono, że zna język węży i porozumiewa się z nimi w syczącej, upiornej mowie. Szeptano, że potrafi rzucić zły urok lub że w sztuce miłosnej nie ma sobie równych. Wambua był ciekaw, czy cokolwiek z tego jest prawdą. Prosty lud potrafił utkać najróżniejsze opowieści. Najgorsze było jednak to, że wierzył w nie jego brat. Mundi był albo zadufanym w sobie pawianem, albo zwykłym głupcem. Po raz pierwszy napił się z kielicha władzy i zachłystnął się trunkiem.   
Jego również Wambua powinien zabić. Słodko byłoby zacisnąć palce na jego wypielęgnowanej szyi i wydusić z niego życie, albo wyrwać mu serce z piersi, tak jak głosił dawny zwyczaj zabijania wrogów. Wambua nie obawiał się kary ludu. Miał w sobie wystarczająco dużo siły, by powalić kilku mężczyzn. Powstrzymywała go jednak myśl o karze bogów. Oni gdzieś tam byli, obojętni i dumni, w krainie za czarnym całunem śmierci; gdzieś tam za migotliwą linią horyzontu rozciągało się ich królestwo. Zabicie namaszczonego przez nich władcę mogłoby skazać Wambua na wieczne cierpienia.   
Każdy chłopiec znał opowieść o Nheko, który podstępem zabił ojca, by móc zostać królem. Fortel, do jakiego się uciekł, zmieniał się zależnie od ust opowiadającego, ale dalsza historia brzmiała tak samo. Czyn Nheko tak rozgniewał bogów, że zstąpili oni na ziemię ze swojej krainy i na oczach całego dworu porwali młodego królaNheko wrzeszczał wniebogłosy i rył paznokciami o piaszczystą ziemię, ale nigdy nie powrócił już do swojego pałacu. Mówiono, że bogowie pogrzebali go żywcem na najdalszej pustyni, a do ust wsadzili mu skarabeusza. Insekt codziennie błądził kanalikami pod jego skórą, rozszarpując mu wnętrzności, które przez noc goiły się, by rankiem znów zostać rozgryzione.  
Ta opowieść robiła wrażenie nawet na najtwardszych wojownikach.  
Indlu Yobu wyłoniło się w końcu zza jasnych, piaskowych wzgórz. Z daleka przypominało świątynię z wysokimi kolumnami i jasnoróżowymi, marmurowymi murami, ale Wambua wiedział, że nie mieszkają tam kapłani, tylko Firash, stary artysta.  
Głupcy poświęcający się sztuce mieli różne dziwne upodobania. Firash najwidoczniej chciał wznieść świątynię dla własnego talentu. Był malarzem i niegdyś sprzedawał swoje gliniane malowidła najbogatszym ludziom w królestwie. Mówiono, że nigdy nie kochał się z kobietą, tylko z ich obrazami, a źle wykonane dzieła rzucał na pożarcie krokodylowi, którego trzymał w ogrodowej sadzawce.  
Wambua nie spodziewał się po tym człowieku zdrowego rozsądku. Liczył jednak, że starzec będzie na tyle bystry, by zrozumieć, że im szybciej wykona polecenia królewskiego brata, tym lepiej dla niego.  


Ulubieniec muz 

Firash spodziewał się ich, gdyż dzień wcześniej orszak zauważył jeden z jego zwiadowców. Chłopiec czym prędzej przybiegł do artysty i z sandałami brudnymi od piaskowego traktu, zawołał: 
— Orszak! Mają słonia i wielbłądy! 
Firash przesunął językiem po górnej wardze. Robił tak, ilekroć się namyślał.  
— Bogacze, bez wątpienia. Czy mieli jakiś sztandar? 
Tym razem to chłopiec się zastanowił.  
— Chyba widziałem duże, złote słońce... 
Malarz zamarł.  
— To orszak króla! Na bogów. — Przemierzył skraj sadzawki tam i z powrotem. Jego ulubieniec, krokodyl, wylegiwał się leniwie na kamieniu. Jego oczy z pionową źrenicą patrzyły się nieruchomo w dal, a szarozielone łuski lśniły w promieniach słońca. — Minęło wiele lat, odkąd ostatnio odwiedził mnie ktoś z rodziny królewskiej. Mam wrażenie, że nie przepadają za moimi dziełami. Są zbyt czyste i nieskalane żądzą. 
Chłopiec przytaknął odruchowo.  
Firash postanowił, że nie będzie się tym zadręczać. To nie mogło być nic, co by mu zagroziło. Być może młody król zapragnął bardziej zapoznać się z jego dziełami? A może chciał odkupić krokodyla? Stary malarz nie zamierzał pozwolić, by te pytania zakłóciły mu oazę spokoju, jaką tutaj zbudował.  
Następnego dnia zrobił zatem wszystko wedle schematu, którym zawsze się kierował. Wstał o wschodzie słońca i udał się do ogrodu, by w blasku oranżowych, budzących się promieni przywitać następny dzień i prosić bogów o dotyk weny. Wziął długą, chłodną kąpiel (wzdrygnął się na nieproszoną myśl, że kiedyś może zabraknąć świeżej wody) i spożył skromne śniadanie, składające się z koziego sera i oliwek. W tym czasie jedna z dziewczyn śpiewała mu srebrnym, słodkim głosem. Po posiłku udał się do swojej pracowni, gdzie czekała prostokątna, gliniana tablica z nieskończonym dziełem. Przedstawiało ono czarną kobietę z dzieckiem na tle słońca.  
Jakiś czas temu Firash dowiedział się, że jedna z jego dziewczyn zaszła w ciążę ze strażnikiem. Strażnika kazał wychłostać, ale dziewczynie nic nie zrobił. Dotarło do niego, że to bogowie zsyłają mu inspirację, by gdy to dziecko się narodzi, stworzyć obraz urodzaju i płodności. Wierzył, że ten obraz pomoże przegnać suszę, która obecnie panowała w królestwie. Firash właśnie koncentrował się na delikatnych kreskach, którymi malował maleńką, bezwłosą głowę dziecka, gdy powiadomiono go, że orszak dotarł pod jego bramy.  
Firash nie kłopotał się zmianą stroju, choć jego rubinową szatę znaczyło kilka ciemnych plam po farbie. Dla niego smugi po barwnikach były tym, czym blizny dla wojownika. Artysta wyszedł przed domostwo, na zalaną słońcem ścieżkę wśród gaju oliwnego, prowadzącą do bramy. Za nią faktycznie stał orszak ze słoniem na czele. W górze łopotał królewski sztandar ze złotym słońcem.  
— Wambua, brat Jego Wspaniałości! — ogłosił herold.  
Firash poczuł niemiłe ukłucie w lewym uchu, co zawsze zwiastowało kłopoty. Gdy Wambua samodzielnie zszedł z grzbietu słonia i stanął u bram posiadłości Indlu Yobu, zdawał się groźny, dziki i potężny. Jego oczy przypominały dwa rozżarzone węgle.  
— Witaj, Firashu 
— Witaj, panie, w moich skromnych progach. Co za zaszczyt!  
Firash zgodził się ich wpuścić, ale bez zwierząt. Nie chciał, by jego świątynię spokoju i inspiracji zbrukały ogromne odchody słonia lub śmierdzące bobki wielbłądów. Nakazał służącym, by przynieśli dla gości zimną wodę oraz poczęstunek.  
To zajęło trochę czasu, ale w końcu Firash został sam na sam z Wambua. Ugościł go w ogrodzie, w cieniu dwóch, rozłożystych palm. Brat królewski mówił spokojnie i z całą ogładą, jaka przysługiwała jego urodzeniu, ale coś w głębi jego oczu zdawało się zniecierpliwione i zimne, jakby się patrzyło w oczy węża. Ramiona też miał potężne. Artysta poczuł, że nie ma sensu dłużej bawić gościa pustą rozmową.  
— Pozwól mi zapytać, panie, co cię tutaj sprowadza? 
Wambua uśmiechnął się szerokimi ustami.  
—  Chcę kupić jedną z twoich niewolnic. Zapłacę, ile zażądasz.  
— U mnie nie ma niewolnic. — Firash wyprostował się z godnością. — To są moje muzy.  
— A zatem dostają u ciebie wynagrodzenie i mogą odejść, jeśli tylko zechcą? 
Firash miał wrażenie, że został uderzony w pierś.  
— Dostają dach nad głową, posiłek i wszelkie wygody. Są źródłem mojej inspiracji. Tego nie da się przeliczyć na sztabki złota.  
— Z pewnością... Ale zuchwałością byłoby zatrzymywać dla siebie pewną czarną perłę, która może ocalić królestwo. — Oczy Wambua błysnęły jakby prześmiewczo. Potężny mężczyzna wziął do ręki jedną z fig leżących w misie między nimi.  
— Ocalić królestwo? 
— Przed suszą. — Wambua ścisnął figę między palcami. — Do mojego brata przemówili bogowie.  
Firash ponownie przesunął językiem po górnej wardze w akcie namyślenia. Jeśli sprawa dotyczyła bogów i wizji króla, nie mógł się im sprzeciwiać. Ostatecznie on też był ich narzędziem.  
— O którą z moich muz chodzi? 
— O tę, zwaną Królową Węży.  
Firash poczuł nagle niewytłumaczalny smutek, jakby słońce nad nimi przesłoniła chmura. Każdy ojciec ma swoje ulubione dziecko... a jego ulubioną pociechą była ona.  
— Być może ktoś za dużo ci o niej naopowiadał, panie — zaczął malarz, ostrożnie dobierając słowa. — Nie jest czarodziejką czy wiedźmą. To zwykła... 
— Kurwa, wiem. — Uśmiech Wambuy stał się zimny i okrutny. — A jednak mój brat jej chce. Każesz mi wrócić z pustymi rękoma? 
— N-nie, nic podobnego nie mówiłem... 
Królewski brat poruszył się i Firash instynktownie podskoczył na swoim siedzisku. Potężny mężczyzna jednak wcale nie szykował pięści do ciosu. Mięśnie na jego ramionach się napięły, grube brwi nastroszyły, ale on sam siedział dalej na swoim miejscu, z lekkim, zadowolonym, groźnym uśmieszkiem. Gdyby Firash miał go namalować, przedstawiłby go pod postacią węża. Tak jest, wyglądał na goryl, ale w środku był wężem, obślizgłym i knującym. Ponadto przyprowadził ze sobą ludzi, w tym strażników i wojowników. On i tak dostanie to, czego chce. 
Tylko czy dostarczenie Królowej Węży cało do pałacu tym było? 
— Zaprowadzę cię do niej — zmuszony był wymamrotać Firash 

______________________
Spis treści: [klik]
Wattpad: [klik]

2 komentarze:

  1. Aha, czyli Wężem w tej historii jest Wambua, a Głupcem Mundani... To wydaje się mieć sens, zważywszy na to, jak przedstawieni zostali bracia, ich cechy charakteru i zachowania.
    Swoją drogą, ciekawie się złożyło, że to młodszy brat jest w Twojej historii tym silniejszym i potężniejszym fizycznie. Spodobało mi się wspomnienie Wambua na temat młodzieńczych lat i tego, jak zawsze siłom zdobywał on to, czego chciał. Nie dziwię się, że teraz niezbyt zadawala go fakt, że jego słabszy brat stał się władcą całego Nhongi...
    Wambua wydaje mi się być bardzo surowy w swoim myśleniu o świecie, tak jakby sądził on, że jest on ciemnym miejscem pełnym głupich ludzi, a on jest ponad nich wszystkich.
    Ciekawi mnie też, czy nowemu królowi uda się jakoś zapobiec rozwijającej się i zabierającej kolejne żniwa złożone z ludzi i zwierząt, suszy. Wambua słusznie zauważył, że w obliczu takiej klęski, myślenie o kolejnych dziewkach do sprawiania sobie przyjemności, nie wydaje się być priorytetowe. No ale ci mężczyźni...
    No i na koniec trzeci z mężczyzn, Ulubieniec Muz... Stary, nieco ekscentryczny artysta Firash żyjący w swoim odosobnieniu w towarzystwie muz. To właśnie on, swoim przenikliwym okiem, zdał się określić Wambua jako węża. Póki co nie dowiedzieliśmy się o nim zbyt wiele, więc ciężko mi ocenić, czy faktycznie jest takim spokojnym staruszkiem kochającym życie oraz czerpiącym inspirację z cudowności przyrody. Pewnie okaże się to już niebawem.
    Jestem bardzo ciekawa spotkania Królowej Węży z bratem nowego króla i tego, jak dalej potoczy się historia z królestwa Nhongi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokładnie, każdy ma swój "pseudonim", który podsumowuje istotę bohatera :P
      Haha, stwierdziłam, że zmienię nieco stereotypowy sposób myślenia. Młodsze rodzeństwo nie zawsze musi być mniejsze lub słabsze. Cechy fizyczne to jedna sprawa, a pierwszeństwo do tronu to druga :P
      Myślę, że dobrze odebrałaś postać Wambua i to, jak spogląda na świat. Chciałam stworzyć bohatera, który niekoniecznie wzbudza sympatię, ale ciekawi czytelnika.
      A Firash jest ekscentryczny, oj tak...
      Dzięki wielkie za kolejny komentarz! <3

      Usuń

Obserwatorzy